Jakie to jest niewiarygodnie dobre uczucie, kiedy się dzień po dniu wchodzi w wioskę, którą zamieszkują ludzie o zupełnie innej kulturze i zwyczajach, daje się sobie nawzajem w prezencie po prostu ten czas wspólnie spędzony, no i uczy się od siebie, tak zupełnie różnych i zaskakujących rzeczy.
W maleńkiej fidżańskiej wiosce, takiej, w której nie widziano wcześniej tak małych i białych dzieci, zostajemy „zaakceptowani” po jakiejś godzinie. Tom pogadał, tak jak się powinno pogadać, z szefem wioski. Ja przygotowałam kolację i podzieliłam między wszystkich (niektórzy jedli makaron pierwszy raz w życiu!)
Z miejsca zostaliśmy zaproszeni, żeby spać w specjalnym domku dla gości, nazywanym „bure”. Ale z racji komarów (i choróbsk typu dengue) zapytaliśmy, czy możemy jednak zostać w naszym przytulnym namiocie. – Możecie! Ale tutaj! – odpowiedział szefu i wskazał… sam środek wioski. Skończyło się to wielką imprezą ze starszyzną wioski, wokół naszego namiotu, już pierwszej nocy, do tego zakrapianą kavą, czyli lokalnym narkotykiem, z korzeni pieprzu metystynowego. Takie rzeczy tylko z Tobą, panie Alboth!
W autobusie do Levuki, który jechał ładnych parę godzin, spotkaliśmy tą młodą dziewczynę z córeczką. Jak to między rodzicami (albo raczej ludźmi tak po prostu): pogadaliśmy, pobawiliśmy się, a na koniec, jak wysiadała z autobusu niedaleko swojej wioski, powiedziała: – Tu mieszkam, wpadnijcie mnie odwiedzić. – A Wy wiecie, że nam takiego zdania dwa razy nie trzeba powtarzać! Po paru fajnych dniach w małej, ex-stolicy Fidżi: Levuce, wykupiliśmy 10 chlebów z lokalnej piekarni (pamiętaliśmy, że właśnie takie prezenty wiozła dziewczyna do swojej wioski) i rozpoczęliśmy nasz dłuuuugi spacer wokół wyspy, w stronę wioski Visoto. Trochę liczyliśmy na jakąś podwózkę, ale podczas całego dnia jechał tylko jeden samochód między dwiema sąsiednimi wioskami, więc udało nam się podjechać odrobinę. Resztę trasy spędziliśmy na nogach, a że mieliśmy okropnie ciężkie plecaki (nie wiedzieliśmy, ile dni będziemy bez cywilizacji, więc mieliśmy duuużo wody i jedzenia), to tylko wesołe rozmowy z różnymi ludkami po drodze umilały czas. I wszyscy po drodze próbowali nas namówić, żebyśmy się zatrzymali właśnie w ich wiosce. Ale my chcieliśmy do Visoto!
Jak wreszcie doczłapaliśmy się do Visoto, zaczęliśmy szukać „naszej” dziewczyny. I zrobiło się trochę dziwnie i problematycznie. Była zaskoczona (może to tylko taki zwrot: wpadnijcie do mnie?:) i mocno zaniepokojona, nie wiedziała, co robić i ewidentnie czuła się niekomfortowo. Kurcze, a przecież to ostatnia rzecz na świecie, której byśmy chcieli: żeby sprawiać komuś problem! Kiedy ją spotkaliśmy, była w drodze do kościoła. No więc – mimo zmęczenia i głodu – poszliśmy z nią. Ufff, plus pięć punktów u lokalnej społeczności i księdza! Potem wybraliśmy się do szefa wioski, wyjaśniliśmy, kto my i po co. Szefu bardzo się ucieszył, że z jakiegoś dziwnego powodu wybraliśmy właśnie jego wioskę, że jesteśmy zainteresowani tym, co się tu dzieje, i szybciutko dał nam zielone światło, żebyśmy zostali tyle, ile tylko będziemy chcieli. Sugerował, żebyśmy spali w bure, ale udało nam się postawić na naszym namiocie. No a „nasza” dziewczyna, widząc, że wiemy jak się zachować i nie przyniesiemy jej wstydu, ani problemów – wyluzowała też. I tak się zaczęła nasza visotowska przygoda.
Gotowanie, rozmowy, picie kawy, jedzenie chleba, picie kavy i takie po prostu bycie razem od rana do wieczora – to było ogromne doświadczenie. Wszyscy byli szczęśliwi: ucząc się od siebie wzajemnie, my od mieszkańców Visoto (języka, gotowania, zwyczajów) i oni od nas (jak działa nasza kuchenka, gdzie jest Europa, z czego zrobić sos do makaronu). W którymś momencie weszłam do jednej chatki, a tam Hania, Mila i może z dziesiątka innych dzieci, śpiewali wszyscy razem piosenki. – No to teraz po polsku! – mówiła Hania. – Panieee Janieee, Panieee Janieee, rano wstań… – a potem znów po niemiecku. Co za chwila! Do dziś nasze dziewczyny śpiewają piosenki po fidżyjsku, w domu czy w przedszkolu, muszę Wam wrzucić jakiś filmik!
I ciągle zadawaliśmy sobie pytania: jak powiedzieć to? A jak robicie tamto? W Visoto zrobiła się taka fajna atmosfera, że wiedziałam, że mogę być kompletnie sobą i że mogę pytać, o cokolwiek bym nie chciała. Szczególnie wszystkich starszych babeczek. Że się cieszą, że mnie to interesuje, że chcą się dzielić ze mną sposobami na życie (na facetów, na antykoncepcję, na potrawę z węża).
Bycie częścią takiej społeczności to super sprawa. Ale to oznacza też dzielenie się wszystkim: dzielenie czasu, ale i namiotu (czasami wchodziłam: a tam jakieś dzieci poukładane do spania), jedzenia i prywatności. Zapomnijcie w ogóle o prywatności! W tych domkach maleńkich mieszka czasem do 20 osób. A wokół naszego namiotu, od świtu (6 rano) do późnej nocy, było non stop ze 30 osób. Ale to bardzo fajnie doświadczyć, jak łatwo można innych uszczęśliwić samą obecnością. Przecież my nie mieliśmy niczego, co moglibyśmy im dać, nie jesteśmy prezydentem, ani cyrkowcem. Ale samo słuchanie ich historii, ich problemów, ich wierzeń i nadziei – robiło tak dużo. Jak upleść matę? Jak złowić słodkowodną krewetkę? Teraz już wiemy!
I nie tylko my mieliśmy mokre oczy przy wyjeździe. Tyle mam notatek! O tradycyjnym piciu kavy, o zasadach języka. Dziewczyny też mają tyle wspomnień: wspólne malowanie kredkami świecowymi (które mieliśmy w dużej ilości i zostały już w Visoto). Bardzo bardzo bogaty we wrażenia był nasz czas w tym biednym Visoto.
Nasza książka już do kupienia!
Stało się! Wydaliśmy książkę: "Rodzina Bez Granic w Ameryce Środkowej".
Zobacz, poczytaj, może zamów tutaj »
One Comment
Podziwiam Was, w takim bardzo pozytywnym znaczeniu :) I zazdroszczę tych wrażeń, doświadczeń, nowych miejsc i poznanych ludzi. Och, i jak fajnie się Was do tego czyta :) Dziewczynki pełen luz i swoboda – super! Widać, że czują się bezpieczne i szczęśliwe.