Zero planów. Mieliśmy chodzić nieważnymi uliczkami, siadać na schodach i zamawiać jedzenie tam, gdzie tylko nam zapachnie. Udało się. I już nam chodzi po głowie przeprowadzka do Stambułu, choć na trochę.
Wynajęliśmy mieszkanko w okolicy, którą Tom polubił 10 lat temu (we współpracy z portalem HomeToGo.pl, dzięki!!). Tak, żeby tylko zejść po schodach i być w środku życia. Żeby nie dojeżdżać, nie planować, tylko wyjść i włóczyć się w dowolnym kierunku. Ale też, żeby mieć widok na cieśninę Bosfora, słyszeć wieczorne modlitwy z minaretów i wypić na spokojnie kieliszek wina, gapiąc się na inne dachy niż znamy z domu. Potrzeba nam było takiego resetu.
Turcja jest, i zawsze dla nas była, super. Z ludźmi wchodzi się w kontakt w jedną sekundkę. Można jeść, jeść i jeść, o każdej porze, na każdej większej ulicy. Jest cieplej niż w Berlinie czy Warszawie. No i za łatwo nie jest: jest o czym rozmawiać! Czy to będą zamachy terrorystyczne (ostatni zdarzył się dzień przed naszym przylotem), prezydent Erdogan, życie Kurdów czy przepis na kabak tatlisi, czyli deser z dyni.
Każde z nas ma też ciut inne wspomnienie z Turcji: Tom pamięta zimną Wigilię, którą tu kiedyś spędził w nieogrzewanym mieszkaniu przyjaciół, dla mnie to niesamowite kolacje z widokiem na wodę, Hani z Turkami kojarzy się“Masha’Allah” (zwrotem, który słodkie dzieci słyszą na każdym kroku, zwrotem uwielbienia i pobłogosławienia w duchu „dzięki, że tak się stało z woli Allaha”), a Mili – baklawa, którą jedliśmy podczas kilku godzin międzylądowania, jak wracaliśmy do Europy z Nowej Zelandii.
Najlepszą motywacją do chodzenia z dzieciakami okazały się… koty. Stambuł jest przepełniony bezdomnymi kotami, które są dokarmiane i pojone przez mieszkańców. – Pierwszy! Oooo, drugi! – I tsieci! I ćwarty! – tak nam mijały całe dnie. Dziewczyny miały notesiki, w których zapisywały ile, jakich kotów widziały. W ogóle nie zauważały, ile kilometrów na swoich małych nóżkach udało im się zrobić.
Często też mieliśmy przerwy: a to na prażone kasztany, a to na małą kawkę, a to skoki po schodach (Stambuł leży na całkiem sporych pagórkach). – Dwudziesty siuśty! – wołała Mila. Koty liczyliśmy nawet ze szczytu wieży Galata, wieży zbudowanej pod koniec XIV wieku. Była częścią fortyfikacji miasta, potem więzieniem, punktem obserwacyjnym, a teraz widokowym. Można było z niej wypatrzeć koty na dachach domów i zaparkowanych samochodów.
Z Galaty rzeczywiście wszystko pięknie widać: jak woda przecina poszczególne dzielnice, gdzie są jakie meczety, którędy pływa najwięcej łodzi. Stambuł to chaos, który ciężko ogarnąć rozumem. Tramwaj przejeżdża przez pagórek, potem most, potem gdzieś pod ziemią, jest metro i kilkadziesiąt promów. Uwielbiam takie miejsca. Których nie rozumiem na pierwszy rzut oka, w które trzeba by się zaangażować, poświęcić czas. Które nie nudzą. Stambuł to mieszanka wszystkiego – nie tylko ta najbardziej oczywista: Europy i Bliskiego Wschodu. W różnych częściach miasta żyją mieszkańcy wszystkich kawałków świata, miesza się kuchnia, języki i przyzwyczajenia. Można nosić letnią sukienkę i najbardziej zasłaniający hidżab, i wszystko to jest ok.
My zakochaliśmy się w okolicach ulicy Cukurcuma, gdzie w każdym domu znajduje się kolejny sklepik z “całym światem”, jak określiła to Mila. W sklepikach są antyki, ale też przedmioty z Japonii, Iraku czy Ekwadoru. Duże, małe, do wyboru, do wytargowania się. Rzadko zdarza się w moim życiu tak, żeby chciało mi się wchodzić do każdego sklepu na ulicy. Tam – tak.
Bardzo nam się też dobrze siedziało na moście, podczas zachodu słońca i wieczornej zadumy nad miastem (na Was też bardziej działają śpiewy z minaretów niż dzwony katolickiego kościoła?:).
Podczas naszego pobytu w Stambule odwiedziliśmy tylko jedno tzw. “must-see”, miejsce, które należy zobaczyć. To Błękitny Meczet: Blue Mosque, ogromny meczet z sześcioma minaretami. Byliśmy już w niejednym meczecie na świecie, ale ten rzeczywiście robi wrażenie, dzięki swoim niebieskim płytkom ceramicznym, które zdobią wnętrze. Tylko skoncentrować się trudno, bo tylu turystów. No i przez ograniczoną przestrzeń (dla turystów otwarty jest tylko kawałek wnętrza) – nie można nawet tak naprawdę spojrzeć w górę i zamyślić się pod sklepieniem kopuły, a akurat to najbardziej lubię w wielkich meczetach. Weszliśmy i… spotkaliśmy znajomych! Z Berlina! W tym 14-milionowym mieście. Powoli przestają nas zadziwiać takie spotkania:)
Poza tym rozmawialiśmy dużo z policją (Hania jest bardzo dumna ze swojego zdjęcia:), czasem jeździliśmy tramwajami, kiedy małe nóżki odmawiały współpracy, a do tego znaleźliśmy nasze trzy “must-sees”, które będziemy polecać każdemu, kto się będzie wybierał do Stambułu. Szczegóły w kolejnym wpisie (bo jeszcze chwilkę nam zajmie wybieranie zdjęć:)! Strasznie fajnie tak nic nie musieć czasem, i wcale się nie spieszyć!
Nasza książka już do kupienia!
Stało się! Wydaliśmy książkę: "Rodzina Bez Granic w Ameryce Środkowej".
Zobacz, poczytaj, może zamów tutaj »
5 Comments
Podoba mi się, brzmi zachęcająco ” chaos, którego nie można ogarnąć rozumem”…no i sklep papierniczy- chyba byśmy z Hanią długo z niego nie wyszły. U nas zawsze pada „nóżki mnie bolą” i wymyślamy system motywacji :)
Piękny Stambuł, w którym zgubić się oznacza odnaleźć – prawdziwe życie Turcji, wspaniałych ludzi i swój własny spokój duszy. Trudno się w tym mieście nie zakochać :)
Ciekawa jestem co wyląduje na Waszym must see! W Stambule mieszkałam 4 lata, od września jesteśmy w Polsce i z takim ciepłem na serduchu czytam takie wpisy jak Twój:)
Na miejscu Hani też bym była dumna z takiego zdjęcia z policją :)
Podróż z dzieciakami to zawsze dobry pomysł ;) Jestem zdania, że maluchy trzeba uczyć innych kultur od najmłodszych lat! Pozdrawiam serdecznie :)